19 stycznia 2022

Titanic Pocztowy


 Szanowni Państwo, Drodzy Mieszkańcy Warszawy oraz innych miast i wsi w Polsce, ogółem wszyscy obywatele podlegający zasięgowi Poczty Polskiej S.A.


Każdy z nas natknął się z sytuacją awiza w skrzynce, spóźnionych listów, długich kolejek na urzędzie, itp. Obsługa klienta przez rodzimego operatora pozostawia wiele do życzenia. Bywa nie ukrywajmy wręcz skandaliczna. Piszemy skargi bez odzewu, wyrywamy sobie włosy z głowy, czasami również popadamy w ruinę przez niedbalstwo, lenistwo czy zwykłą opieszałość ze strony pracowników PP.


Niemniej są to skutki wieloletnich zaniedbań ze strony kierownictwa tej organizacji. Kierownictwa, które jest krótkowzroczne, małostkowe, niekompetentne i skorumpowane do szpiku kości - albo przynajmniej trzyma "standard" klasycznej państwowej spółki - które przekładają się bezpośrednio na standardy obsługi klienta na najniższym szczeblu. Pracownicy PP począwszy od listonoszy po kierownictwo lokalne ponosi tylko ułamek winy. "Z niewolnika nie ma pracownika", a to motto jest na ustach wszystkich, którzy choć przez moment zetknęli się z polskim operatorem. Przykładowy urząd może wyglądać pozornie na dobrze prosperujący, ale po drugiej stronie jest zupełnie inaczej. Brakuje wszystkiego począwszy od narzędzi pracy po samych tylko ludzi do pracy. Z każdym dniem starsi pracownicy odchodzą na emerytury, a nowi są rzadko przyjmowani albo przychodzą ludzie niezaradni bądź po prostu cwani, co jednak weryfikuje specyfika tej pracy. Ludzie, którzy już się wdrożyli i próbują się starać są tylko nagradzani pięknymi słowami, symbolicznymi premiami i ... dodatkową pracą. Najbardziej widać to w pracy listonoszy, których skutki przeciążenia są widoczne w niskiej doręczalności przesyłek. Nie ma czemu się dziwić, jeśli przykładowo 1 listonosz musi obsłużyć 2, 3 rejony pocztowe zachowując przy tym standardy, których podjął się w umowie. Standardy te, do których należy min. terminowość, są w praktyce niemożliwe do zrealizowania bez uciekania się do "skrótów", czyli np. awizacji bez próby doręczenia bądź do opóźniania przesyłek . Znowu, nie ma czemu się dziwić, bo mało kto zechce przepracować nadgodziny tylko dla idei. A ponadto często dochodzą nadprogramowe "obowiązki", takie jak dzielenie bieżącej korespondencji na wszystkie rejony na danym urzędzie oraz układanie własnej poczty, co często zajmuje godzinę lub więcej zanim listonosz jest w stanie wyjść w ogóle na miasto. Jeśli brakuje ludzi, to odpowiedzialność za to ponosi kadra zarządzająca (najczęściej) na najwyższym, centralnym szczeblu firmy. Kierownictwo lokalne bywa różne, czasami do rany przyłóż, czasami kwas siarkowy, ale w gruncie rzeczy nawet ono nie ma większego wpływu na to co się dzieje. Mówiąc krótko, ten regres następuje od wielu lat bez widocznej szansy na poprawę. 

Ostatecznie nie jest to nic nowego. Nie jestem pierwszą osobą, która o tym pisze i nie pragnę być odkrywcą rzeczy oczywistym.
Moją intencją jest jednak skromny apel do każdego z nas. Apel o współczucie i zrozumienie wobec pracowników tego Titanica, którzy starają się jednak robić co w ich mocy, aby pasażerowie nie utonęli wraz z nim. Nawet jeśli pozornie wygląda inaczej, to awizo w skrzynce to nie koniec świata - mamy przecież circa 2 tygodnie na odbiór i nie zawsze są kolejki na twoim urzędzie; a zresztą, życie upływa zbyt szybko, żeby pędzić wszędzie, a w kolejce można porozmawiać, poczytać książkę bądź dokonywać różnych operacji w internecie; nie jesteśmy najważniejsi; a czemu chociaż nie pomożesz doręczycielowi schodząc do niego z góry lub podchodząc do niego do furtki? Czemu nie możesz chociaż podać mu kubka gorącej herbaty lub okazać mu odrobiny życzliwości nawet jeśli doręcza ci niechcianą przez ciebie korespondencję? Myślisz, że on jest robotem? Myślisz, że jeśli zwyzywasz pracownika okienka to coś wskórasz poza wyprowadzeniem go z równowagi lub doprowadzeniem go do stanu depresji?
Wszyscy pracownicy PP zdają sobie sprawę, że toną jak załoga Titanica, ale czy to jest ich wina? Skoro to nie oni projektowali ten statek, ani nie oni odpowiadają za jego stan. Kto za to odpowiada? Jednak z wielu gór lodowych!? NIE

Zarząd Poczty Polskiej S.A., który od wielu lat ignorował dziury w kadłubie i zepsute turbiny; który zatrudniał "pijanych" nawigatorów; który po prostu miał wasze dobro na poziomie Rowu Mariańskiego.
W związku z tym, będąc świadomym tonięcia, mam tylko jedną prośbę - piszmy skargi, jak najbardziej, ale adresujmy je we właściwe miejsce, czyli do Zarządu Poczty Polskiej. Prędzej w ten sposób coś wskóramy niż apelując wiecznie do przemęczonej załogi statku.


4 października 2021

 4 października, kolejny dzień kalendarza Covida Wielkiego. Jesień, choć od kilku dni piękne lato, dzień jak co dzień, ale poniedziałek. Ciężka praca, kontuzjowana, pulsująca noga, obiad i... brak f***booka!? Globalna awaria? Zginiemy! Apokalipsa, przerzuty, detoks!? 

A ja mam bloga, na na na na 🖕

17 maja 2019

Przygoda z fotelem


Nie pochodził z rodziny, która posiadała majątek albo koneksje komunistyczne. Był w połowie sierotą. Został skrzywdzony wielokrotnie przed wymiar sprawiedliwości.
Aczkolwiek jego wola przetrwania nigdy nie zanikła. Wola luksusu również. Chociaż nigdy nie mógł sobie pozwolić na wiele, zawsze wiele oczekiwał.
Często przeglądał internetowe (gdyż żył w czasach, gdy dostęp do sieci domowej był dosłownie chlebem powszednim) ogłoszenia dotyczące używanych rzeczy: mebli, RTV, AGD, itd.
Robił to zwykle z konkretnie sprecyzowanym celem. Na przykład, gdy pożądał monitora LCD, to poszukiwał tylko i wyłącznie informacji zawierających ów przedmiot.
Pewnego jednak chłodnego, późno-letniego, a może wręcz jesiennego poranka (średnia temperatur mogła nie przekraczać 10 stopni Celsjusza) zapragnął mieć nowy fotel obracany, gdyż stary - który również uzyskał za pomocą wolnej wymiany handlowej z własnym szefem - stawał się coraz bardziej dysfunkcjonalny.
Poszukując prawie do zmęczenia powiek, wreszcie odnalazł prawie to, czego szukał – prawie! Było to ogłoszenie dotyczące stosu używanych foteli znajdujących się kontenerze śmietnikowym na Śródmieściu. Było to ogłoszenie wielce ogólnikowe i ryzykowne. Nasz zdesperowany bohater postanowił jednak zaryzykować. Był znany z niejednego przedsięwzięcia wymagającego wielkiego hazardu życiowego. Choć dzień był raczej mroźny, wietrzny – na szczęście nie było porządnych opadów śniegu czy deszczu – wybrał się on na łów foteli obrotowych… za pomocą swojego ukochanego pojazdu dwukołowego z bagażnikiem. Tak, zaiste, był to rower!
Ścieżka pokonana do celu naszego jeźdźca nie jest warta specjalnym wspomnień. Odbywał się bez względnych problemów. W końcu te 15 km to dla niego było nic nawet w taką pogodę. Dopiero, gdy jeździec przedostał się przed labirynt źle oznakowanego, nieprzystosowanego dla rowerów centrum biurowego miasta, zaczęły się kłopoty. Rowerzysta odnalazłszy rzeczony biurowiec, spotkał ogromny kontener mebli biurowych w różnym stanie używalności. W większości były to właśnie fotele. Niestety wiele z nich było albo w kawałkach bądź w stanie tak brudnym, że wymagałyby one profesjonalnego odświeżania, na które nasz bohater nie mógł sobie pozwolić ze względów finansowych… i wolitywnych (nie chciało mu się). Jednak po chwili przeglądania spostrzegł on ten jeden fotel nieujmujący swym stanem powagi królewskiej. Fotel ów znajdował się mniej więcej po środku kontenera, więc wymagało to, przystąpienia naszego jeźdźca butami na ten śmietnik. Nie trwało to długo i już dzięki jego zręczności święty grał został odzyskany. Teraz problemem był transport. Nasz bohater nigdy w życiu nie przewoził niczego tak ciężkiego i – co trzeba dodać, bo to ważna koniunkcja – tak nieporęcznego. Nic więcej dziwnego, że jego pierwsze próby montażu fotela na mały i wąski bagażnik rowerowy wzbudziły zadziwienie przechodniów. Zapewne uznali naszego jeźdźca za wariata, pijaka bądź zdesperowanego włóczęgę. Jednak przejmował się on opiniami obcych ludzi. Skoro miał w głębokim poważaniu opinie swojej własnej rodziny…
W końcu po ciężkim, mozolnych próbach i eksperymentach odnalazł on najlepszą pozycję do przewożenia fotela. Postawił go on do góry kółkami przywiązawszy go za pomocą gumowych linek do reszty pojazdu. Uczyniło to jednak rower dosyć niestabilnym. Pod uwagę trzeba by było również wziąć porywy wiatru, które mogły sięgać do 30 km/h. Pomimo przeciwnościom nasz bohater, sprawdziwszy względną stabilność pakowania, ruszył w długą drogę do domu. Wiedział on wcześniej, że pojechanie Tamką, z górki na pazurki, może skończyć się tragicznie. Zresztą, chciał on oszczędzić na klockach hamulcowych, a więc wybrał okrężną drogę przez most Siekierkowski.

10 lutego 2018

O Bachusie z ulicy


Praga Południe – dzielnica kamienic i bloków, apartamentowców i kompleksów handlowo-usługowych, posiadająca różnorodną historię. Chociaż ciągle poddawana urbanizacji i przybierająca cechy prawie odrębnego miasta, to wciąż relatywnie zielona, bogata w lasy, parki i skwery. 

Niestety przyglądając się puszkom i butelkom oraz innym fragmentom konsumpcji alkoholowej można odnieść wrażenie, że nasza dzielnica to jedno wielkie wysypisko. Pomimo surowo egzekwowanego zakazowi spożywania trunków alkoholowych w miejscach innych niż prywatne prawie nieodłącznym wydawałoby się elementem każdej ulicy i trawnika jest jakiś rodzaj alkoholu: od piwa w puszkach po kolorowe małpki. W zaułkach i pod niektórymi sklepami wciąż można spotkać „smakoszy” o różnych nastrojach społecznych. Niektórzy są bardziej napastliwi, wręcz agresywni, niektórzy natomiast nie skrzywdziliby muchy przedstawiając tylko ponury cień samych siebie. Tak być nie powinno i nie musi. 

Aczkolwiek rozwiązaniem problemu nie jest surowsze egzekwowanie prawa albo więcej ograniczeń czy wręcz całkowita abolicja. Czego uczy nas historia to tego właśnie, że penalizacja danego zachowania bądź produktu powoduje tylko więcej ofiar i cierpienia. Ekonomia życia codziennego dodaje do przekonania fakt, że usunięcie podaży na dane dobro nie powoduje zniknięcia popytu na nie, a wręcz przeciwnie – zgodnie z niepisanym prawem „zakazanego owocu” – zakazane dobro nabiera większego smaku niż do czasu, gdy było ono ogólnodostępne. Popyt czy potrzeba wśród konsumentów produktu wzrasta nawet jeżeli nie jest to zdrowe albo niezbędne do przetrwania. Ale przecież nie można odbierać ludziom przyjemności z życia, ani tym bardziej zabierać im prawa wyboru, jak długo nie krzywdzą siebie nawzajem. Opierając się właśnie na powyższych przesłankach proponuję depenalizację spożywania alkoholu w miejscach publicznych, gdyż nie tylko przyczyni się do poprawy czystości (wciąż można karać delikwentów za śmiecenie!), ale w szerszej perspektywie uzdrowi nieco tkankę społeczną naszego miasta. Gdy konsumenci napojów wyskokowych przestaną być ścigani za samo spożywanie swoich ulubionych napojów, to przełoży się to na poczucie ich bezpieczeństwa. 

Generalnie rzecz biorąc osoba dokonująca świadomie czynu nielegalnego stara się to zrobić szybko i po cichu tak, aby uniknąć złapania. Kwestia pozostawienia po sobie porządku jest drugo-, a nawet trzeciorzędna. Wypiłem ciurkiem w krzakach i nie mam czasu paradować z „dowodem zbrodni” po ulicy w poszukiwaniu kosza na śmieci – tak na ogół wygląda rozumowanie publicznego konsumenta trunków. Ponadto trzeba powiedzieć jeszcze o tym, że występki nielegalne przyciągają osoby o tendencjach prawdziwie kryminalnych, których poczucie obywatelskości jest i tak mocno zachwiane. Takie osoby będą zachowywały się niestosownie bez względu na to, czy picie na ulicy, na podwórku czy w parku, będzie legalne czy nie. Natomiast przeciętny obywatel będzie pozbawiony prawa do konsumpcji niczym zaszczuty pies. Czemu prawo ma zajmować się napędzaniem klienteli pubom i klubom? Nie każdy może być zwolennikiem picia w zamkniętych, dusznych pomieszczeniach przepłacając za chrzczone piwo przy brudnym stoliku. Generalizuję oczywiście, aby uświadomić Państwu, że rząd nie powinien być narzędziem karania za posiadanie odmiennego gustu albo stylu życia.





















13 października 2017

Piąteczek








Choć dziś piątek trzynastego

to nie załamuj ducha swego!
Na każdego czyha śmierć!
więc w fotelu się nie wierć
Bo czekał indyk do niedzieli
a już w sobotę łeb mu ścieli.
Nie obliczysz, nie przewidzisz
Życie krótkie jest – nie widzisz?

20 września 2017

Wiertło w tle...

Zgrzyt, ZGRZYT, ZGRZYT, ZGRZYT.......nagle cisza, pustka nicość......nagle znowu nieskrępowany przyzwoitością dźwięk wiertarki udarowej po drugiej stronie ściany.
Lecz gdy Filip otworzył swoje oczy pełne jeszcze zmęczenia jedyne, co mógł dostrzec, to biel i szarość. Kolory ścian jego sypialni w półmroku. Nie wiedział, czy to już dzień, czy jeszcze noc, choć wnioskując instynktownie - wyrobiwszy w sobie nawyk wczesnego wstania do pracy - domyślał się, że jest między siódmą a dziewiątą rano. Dzień był po prostu jesiennie pochmurny, promienie słońca zatrzymywały się na ścianie chmur i deszczu.
Zanim Filip mógł sobie uzmysłowić pozostały plan dnia jego koncentracja została pokonana kolejną dawką "heavy metalu" na udarówce. W związku z nową falą imigracji blokowej ten gatunek muzyczny stawał się coraz bardziej popularny nawet, a może zwłaszcza w środku tygodnia, kiedy to nasz bohater najczęściej miał dzień wolny. Jak na ironię myślał, że w środku tygodnia, w zwykły szary dzień, wypocznie lepiej niż w weekend pełen zgiełku zdesperowanych mas pracując po pięć dni w tygodniu i rzucających się niczym dzikie zwierzęta na piątkowo-sobotnie imprezy oraz punkty rekreacyjno-turystyczne, które Filip lubił również odwiedzać, ale dla ich tylko medytacyjnych właściwości.

Państwo Krawczykowie wprowadzili się do mieszkania obok Filipa pewien miesiąc temu. Okazało się bowiem, że dotychczasowa sąsiadka Strzałkowskiego, Pani Danusia, postanowiła się w końcu przenieść do innego, lepszego świata - do stancji pod Aninem. A że warunki czynszowe w grochowskim bloku sprzyjały nowożeńcom, do których należeli Państwo Krawczykowie, Józef, mąż i głowa (i brzuch) rodziny, postanowił bez dalszego wahania wypełnić próżnię po starszej pani. Ku uciesze wszystkich lokatorów apartament po Pani Danusi (bądź stan psychiczny nowożeńców) wymagał holistycznego remontu, a ponieważ nie Krawczyków nie było już stać na wynajęcie zawodowej ekipy, Józef dzielnie sam wziął się do roboty. Kuł stare ściany, zdrapywał podłogę, wyrzucał meble, itd. Żona nie odstępowała mu kroku w tych wysiłkach. Oboje harowali w swoim czasie wolnym jak przysłowiowe woły (oboje bowiem mieli własne kariery zawodowe). W związku z czym "ich remont" był przeprowadzany w porządku zmianowym. Raz Józef kuł albo wiercił, raz Anka wynosiła gruz i meble.

Była środa, ale zwykła, bez tytułów naukowych. Zwykła robotnicza środa. Ance wypadła praca "poza domem", więc Józef musiał zostać sam ze swoim pięknym, niedawno nabytym "borem" (wiertarką z lombardu). Wywiercał dzielnie stare, obślizgłe kafelki w nowej łazience. Był tak skupiony na robocie, że nie słyszał niczego poza ukochanym "heavy metalem". Być może do pewnego stopnia to go uspokajało. Zwłaszcza po stresach w swojej pracy. Łączył przyjemne z pożytecznym - myślał sobie w trakcie kolejnym obrotów.

ZGRZYT, WARKOT, ZGRZYT, WARKOT, odgłody pękających i spadających kafelków z gruzem na podłogę. ZGRZYT, ZGRZYT, WARKOT..... nagle posadzka łazienki przybrała czerwony kolor, choć przetarte kafelki miały wciąż jasno-różowy odcień ze skromnym motywem kwiatowym. Kafelki spadały dalej, każdy kolejny był coraz wyraźniej zabroczony szkarłatem. Po chwili na podłogę na podłogę zaczął lać się strumień. Czerwony strumień krwi wraz z resztami mięsa... Józef zdążył wydać tylko prawie niemy krzyk bólu, który natychmiast został zagłuszony warkotem wiertra, ale to tym razem wiertro wbijało było wbite w jego własną czaszkę. Ostatnią rzeczą, jaką mógł pomyśleć, było to, że odczuwa niesamowity, piekielny ból. Agonię, utratę poszczególnych zdolności, a potem ciemność, sen i nicość. Jego mózg stał się tylko dodatkową odrażającą ozdobą nowej łazienki. Był wszędzie, a jego własny tytułów leżął na kupce gruzu. Nikt nie wiedział, co się stało i w jaki sposób doszło do tragedii. Wiadomo było tylko, że drzwi do mieszkania były zamknięte i nie było śladów włamania. Jedyne klucze do domu Kowalczyków miała Anna, która w czasie zdarzenia przebywała w swojej korporacji na Mordorze, a gdy już wróciła ciało było już od kilku godzin zimne, a krew zaschnięta. Ku przerażeniu i zakłopotaniu zarówno policji jak i pozostałych, narzędziem zbrodni była ta sama wiertarka, którą Józef remontował mieszkanie.. a przynajmniej do tej pory nikt nie odnalazł "innego" narzędzia zbrodni. ....

17 września 2017

Wrześniowy dzień


  Deszczowy wrześniowy dzień. Wkrótce zbliżały się jego trzydzieste urodziny. Samotne, wciąż kawalerskie, choć od blisko 3 lat wspominał zakończenie swojego pierwszego i prawdopodobnie ostatniego trwałego związku. 
Woda lała się strugami przez zardzewiały i nieszczelne rynny dwunastopiętrowego bloku. Nagły błysk świateł na korytarzach klatki schodowej zwiastował nadejście nocy. Choć ulica była wciąż wyjątkowo zaciemniona przez niespodziewany remont latarni, a drzewa rosnące wzdłuż drogi nadawały tylko dodatkowy element tajemniczości. 
Drzwi na piątym piętrze otworzyły się. Zza progu wynurzył się cień, a za nim cień człowieka. Sęp rozpoczął swój żer. 
Starsza Pani w okularach z trudnym charakterem, która, co wieczór miała zwyczaj przesuwania swoich mebli na przekór swoich sąsiadów, zasiadła na balkonie. Ledwo zdążyła zapalić swojego papierosa, gdy jej dzwonek rozbrzmiał pełnią dźwięków niczym rozgorączkowany. 
Następnie zgrzyt drzwi przytłumił dźwięk noża przeszywającego ludzkie ciało. Plama krwi była jedynym dowodem, pozostałością wydarzenia z tamtych chwil. A papieros wciąż tlił się na balkowanie.
Kto będzie następny? Jego złość i gorycz pożerały go niczym kwas trawi zawartość żołądka. Gdyby miał dostęp do broni nuklearnej, już dawno temu zamieniłby swój blok mieszkalny w blok gruzu i pyłu, ale jeszcze nie stoczył się na samo dno… do polityki.
Był tylko zdesperowany. Pełen woli mocy, ale pozbawionej długotrwałego celu. Motany przez różne siły i fantomy.

Ciemność i mrok owijany resztki słabnącego światła. Młode małżeństwo z mieszkania naprzeciwko cieszyło się chwilą tak rzadkiego spokoju, gdyż on całe dnie pracował w wolnej chwili tylko remontując stare wyposażenie własnym sumptem, a ona studiowała również dorabiając do czynszu. Nikt nie spodziewał się tego, co miało się wydarzyć. Gdy para rozkoszowała się chwilą upojenia i intymności przez uchylone okno zawiał powiew nieprzeniknionego chłodu, który zmroził młodą parę do szpiku. Mężczyzna uwolnił swoją wybrankę z uścisku, aby przymknąć okno, lecz gdy tylko opuścił sąsiedni pokój, usłyszał bardzo dziwne i niepokojące dźwięki. Niczym usypianie zwierzęcia na uwięzi. Szelest, wicie ciała i cichy, prawie niemy krzyk. Choć młodzieniec zdążył obadać okno i jego okolice przekonawszy się o pochopności swoich podejrzeń co do nadnaturalności zjawiska, gdy bez zwłoki powrócił do sypialni zastał nieopisany koszmar. Ciało jego małżonki rozpostarte niczym mięso na wystawie rzeźnika, zanurzone we krwi, z niemym wyrazem twarzy. Nikt nie mógł rozstrzygnąć co się mogło wydarzyć. Przecież drzwi mieszkania były zamknięte przez cały czas!?