25 lipca 2010

Mitologizacja

Jednym z większych i poważniejszych - dla niektórych wad, dla niektórych zalet - cech istotowych ustroju d***kratycznego jest mitologizacja. Mitologizacja mające swe ufundowanie w typowo ludzkich uwarunkowaniach do uschematyczniania świata, a raczej zeń jego recepcji. I nie byłoby w tym nic niebezpiecznego - gdyby, uwaga - nie sama władza ludu, który z mitologizacji jeden z fundamentów swego istnienia. Słowem, takie patrzenie na świat staje się łatwą pożywką dla politycznych elit, które - dosyć często - jedynie dzięki niej są w stanie umocnić swą nadrzędną wobec narodu pozycję. Ba, niekiedy (lub czy aby nie w ogóle) dzięki mitom stają się elitami, czego jawnym przykładem może być kariera pana Andrzeja Leppera wyniesionego na piedestały przez żerowanie na micie, iż polskie rolnictwo wymaga dotacji i pomocy państwa (rządu), bo bez niego zginie i umrze w obliczu zagranicznej konkurencji. Choć nic bardziej mylnego, gdyż oczywistym jest (czy aby na pewno użyłem właściwego przymiotnika?), iż konkurencja wymusza lepszą jakość, a polska wieś ( i nie tylko) cierpi głównie dlatego, że była przez ponad 50 lat eksploatowana przez czerwony etatyzm (PRL), że prywatna inicjatywa była - poza paroma wyjątkami - tłamszona i wybijana w zarodku. Już nie wspomnę o represjach ze strony rzekomo wolnego (no, może sam w sobie jest wolny) rządu niepodległościowego.

Inną ciekawą opinią, z którą spotykałem się osobiście parokrotnie, jest to, iż wzrost bezrobocia jest spowodowany głównie przez zalew tzw. taniej siły roboczej z Chin etc. Chińczycy zabierają pracę Polakom i ogóle. Poprzestając na ogólnej krytyce takiego myślenia: co z tego, iż Chińczycy mogą wykonywać wiele zajęć, które wykonują Polacy, za niższą niż oni pensje? Jeśli są dobrzy w tym, czym się zajmują - ok. To wyjdzie tylko na zdrowie samym Polakom, którzy będą mogli kupować te same produkty po niższych cenach. A że sami pracę stracą!? A czemu nie mogą znaleźć pracy w innej branży lub sami założyć przedsiębiorstwo produkcyjne, które zatrudni żółtych emigrantów? Cóż, odpowiedź jest jedna - rząd im to uniemożliwia. Co więcej, rząd ograniczając i krępując inicjatywy przedsiębiorców, podnosząc koszty zatrudnienia i utrzymania pracowników, swoimi licznymi ustawami ... no co? Powoduje bezrobocie. Te i wiele innych obiegowych mitów na trwałe zakorzeniło się w umyśle przeciętnego Polaka.

Lecz przechodząc do głównego motywu, dla którego to piszę. Człowiek, który chciałby zmienić ten kraj (w sensie dosł.) - mam tu głównie na myśli np. libertarian, konserwatystów, monarchistów, komunistów czy innych apologetów "skrajnych" ideologii czy doktryn - musi zmierzyć się z wieloma przeszkodami o różnej naturze. I tym miejscu rodzi się tzw. teoria działania (strategia). O ile strategia różnej maści czerwonego bydła mnie mało interesuje, o tyle bardziej skupię się na libertarian i konserwatystach, do których mi zdecydowanie bliżej. Co do tych pierwszych, pomijając odgórną (przez rząd) drogę zmian, to zgodni są oni zasadniczo, iż należy przekonywać ludzi do swych racji, debatować, głosić swoje poglądy, uprawiać propagandę, edukować ekonomicznie i nie tylko etc. Mankamenty takiej strategii pojawiają się w momencie, gdy odbiorcy rzeczonej propagandy niekoniecznie chcą jej słuchać lub jej nie rozumieją. Co na to libertarianie? Nie znam zdania wszystkich, ale rzecznikiem ciekawej teorii, na temat mówiącej, jest pan Stefan Molyneux (twórca Freedomain Radio). Twierdzi on (i chyba nawet popełnił on o tym książkę), iż zasadniczo wpierw należy przygotować podatny grunt, zanim zacznie się kogokolwiek przekonywać do poparcia (lub chociaż nie utrudniania) realizacji szczegółowych wolnościowych postulatów (tj. legalizacja używek), że należy sprowadzić całą dyskusje do argumenty typu: czy mam prawo chociaż zachować własne zdanie, nawet jeśli byłoby ono odmienne od twojego. W skrajnie trudnych przypadkach, gdy odpowiedź rozmówcy byłaby negatywna, należy po prostu zaprzestać jakiejkolwiek dyskusji (bo jak tu dyskutować, gdy rozmówca wymachuje nam lufą pistoletu przed nosem, parafrazując Molyneuxa). Abstrahując od skuteczności takiego działania, nie można mu odmówić pewnej dozy zdrowego rozsądku.

Co zaś się tradycjonalistów tyczy, to przynajmniej patrząc na nasz polski ogródek, trzeba przyznać, iż znajdziemy ich tylko poza głównym nurtem polityki, czyli z góry możemy odrzucić strategie zmian koryta przez koryto (de facto, z liberalisami jest bardzo podobnie). A to znaczy, że nie tyle będą oni próbować oddziaływać na wynik tych czy tamtych wyborów, co na świadomość społeczeństwa. Z wyraźnym "ale". Ale że dla nich grupą docelową nie będą wszyscy ludzie, czy masy, czy choćby większość społeczeństwa, która jest dla nich niejako skreślona w przedbiegach (vide: np. elitaryzm vs. egalitaryzmowi etc.). Będą oni zatem kierować swe intelektualne odezwy do narodu, wąskiej grupki ludzi, którzy - w mniemaniu - są ludźmi myślącymi (poprawka: myślący długoterminowo, globalnie, całościowo).

Aczkolwiek wbrew tym szczegółowym różnicom w przyjmowanych strategiach, obie grupy muszą stawić czoła ludzkiej tendencji do tworzenia mitów, co - moim zdaniem - jest, jeśli nie najpoważniejszą, to przynajmniej jedną z poważniejszych przeszkód ku przekonaniu bliźniego do swoich racji. Wojownicze nastawienie bowiem może z czasem ulec rozmiękczeniu lub całkowitej dezintegracji, mitologizacja zaś wydaje się być ciągłą i nieustającą przypadłością rodzaju ludzkiego (I to przeto nie tylko w dziedzinie polityki, a i nauki jak najbardziej!). I w tym miejscu konserwatywna krytyka d***kraji dostaje kolejnego plusa.

Brak komentarzy: